Po dniu przerwy i kolejnej intensywnej integracji na kursie mamy Kostaryke. Pogoda sie zkiepscila i zaczal sie regularny sztorm. Nie mogac spac wyszedlem o 5 rano na poklad i doznalem szoku. Juz wczesniej cos mna miotalo po statku ale myslalem ze to po wczorejszej degustacji kolejnych szokerkow a tu okazalo sie ze mam czego chcialem i jest prawdziwy sztorm. Z gory dzwonie do Ani zeby spala dalej i nie wychodzila na gore bo ja zwijeje. Filmowalem to wszystko bo cos mnie tknelo i wzialem ze soba kamere mimo ze jeszcze bylo ciemno. Na gornym pokladzie przy basenie jeden ze sprzatajacych chcial rozwinac worek foliowy na smieci i najnormalniej w swiecie unioslo go ze 2 metry w kosmos. Pierdyknal na poklad a ja mialem bol glowy co robic . Ratowac go czy filmowac ? Kolega opalony pozbieral sie jakos a ja przewiany na wylot wycofalem sie do restauracji gdzie akurat zaczeli wydawac sniadanie. Frekwencja byla mizerna czemu sie wcale nie dziwilem. Normalnie ciezko sie dopchac do jakiegos stolu a tego dnia mozna bylo wybierac do woli. Nigdy na mnie nie dzialalo kiwanie statku a co dziwne na Anie tez. OK 8 doplywany do Puerto Limon. Pogoda paskudna. Nie chcialo sie wierzyc ze bylismy w tropikach. Temperatura spadla do 16 °C. Po zejsciu na lad zaraz wsadzili nas w autobusy i jazda do dzunglii. Jechalismy strasznie syfiasta droga w kierunku San Jose. Po drodze mijalismy wsie zalane przez powodz. Cale slynne plantacje bananow staly pod woda. Podobno drzewo bananowca stojace dluzej niz 3 dni w wodzie jest juz stracone. W jednym miejscu woda przelewala sie przez droge. Ciekawi bylismy czy w drodze powrotnej nie bedziemy pokonywali tego odcinka w lodziach. Po ok. 2 godzinych jazdy dojezdzamy do Rain Forest Aerial Tram gdzie po przejsciu przez dzungle i wiszacy na linach most dochodzimy do wyciagu gdzie wsiadamy do odkrytych gondoli ktorymi mamy 45 min. unosic sie w powietrzu na roznych wysokosciach dzunglii. Deszcz nie ustaje. Wsiadamy i zaczynamy nasza przygode z dzungla. Nasza gondola ma prowizoryczny daszek ktory malo co chroni nas przed sciana wody. Nasza wycieczka kosztowala 110 $ od osoby a w prognozie pogody jaka dostalismy na statku mialo byc min. 23°C a bylo 16°C. Zmoklismy strasznie ale warto bylo . Widoki zajebiste. Dobrze ze przed zejsciem ze statku dostalismy pelerynki przeciwdeszczowe bo pewnie niejeden by zachorowal z przemoczenia. Po skonczeniu zwiedzania dzunglii idziemy do jedynego sklepu z pamiatkami jaki pozwolono postawic na terenie Parku Narodowego. Ceny z ksiezyca. Za koszulke z nazwa Parku chca 29 $ a za mala flaszeczke paskudnego rumu 10 $. Chcialem kupic ladny notatnik ale po tym jak pani poprosila mnie o 40 $ wymiekam i wychodze klnac pazernych kupczykow. W knajpce obok sklepu kupuje tylko syrop czekoladowy za jedyne 4 $ litr i doznaje kolejnego szoku bo za snikersa wolaja 5 $. W autobusie okazuje sie ze Ania jednak kupila flaszke rumu wiec robimy szybkiego szokerka i wypijamy po pare lykow w ramach walki z przeziebieniem. Przewodnik przez cale 2 godziny jakie jedziemy do Puerto Limon trajkocze jak nakrecony a nasz niemiecki tlumacz chyba strajkuje bo ani razu nie probuje tlumaczyc tego co facet nadaje. Po drodze mijamy mase ciezarowek rodem z USA . Przewaznie chlodnie. Po tym co widzialem po drodze juz wiem ze ceny bananow pojda w gore. Tysiace hektarow plantacji bananowych stoi pod woda. W niektorych miejscowosciach powodz wyglada dramatycznie bo ludzie siedza na dachach i czekaja na pomoc. Po powrocie do portu ostatnie chwile przeznaczylismy na zakupy. Nie bylo gdzie kupic kartek ani znaczkow pocztowych. Nie moge tego pojac ze biedny kraj jakim jest Kostaryka nie chce zarabiac na widokowkach i znaczkach mimo ze codziennie przyplywaja tam wielkie statki pasazerskie z tysiacami turystow. Na bazarku kupilem 3 piekne maski za niewielkie pieniadze i gazete dla corki. Kupilem tez piwo ktore udalo mi sie przemycic na statek. Handlarze bazarowi mimo braku klientow nie spuszczaja z cen. Nie jest tam drogo ale ja tak przywyklem do targowania sie ze takie kupowanie nie sprawia mi przyjemnosci. Jako jedni z ostatnich weszlismy na poklad statku odprowadzani przykrym wzrokiem naszych panow z security. W kabinie wyzymamy nasze ciuchy i zmieniamy ubranie bo wszystko bylo mokre. Wieczorem znowu spotkanie w Pubie u Nelsona gdzie tradycyjnie obslugiwala nas przemila Ruby Pereira z Indii. Pereira dlatego ze tatus jej pochodzil z Goa a tam wiadomo ze byla kolonia portugalska. Ruby byla lekko przypalanym kurdupelkiem o przepieknych cielecych ogromnych oczkach. Mamy zaproszenie do Bombaju gdzie mieszka i obietnice ze porobi za przewodnika. Nasze nasiadowki u Nelsona nie byly spowodowane naszym strasznym alkoholizmem a tym ze tam bylo jedno z nielicznych pomieszczen na statku gdzie mozna bylo palic papierosy. Przed polnoca zmiatamy do kabin bo rano Panama.