Do Miami przylatujemy kilka minut przed czasem. Odprawa przebiega bardzo wolno. Jankesi niosacy demokracje na caly swiat boja sie ze przyleci ktos i im za to podziekuje w stylu bagdadzkim i robia straszne ceregiele przy odprawie. Oczywiscie skanowanie paluchow i zrenic i glupie wypytywania po co, na co,do kogo, na jak dlugo i gdzie sie zatrzymamy. Po godzinie stania w kolejce okazalo sie ze Grazka i Marek nie maja jednego druczka i musza wracac zeby to wypelnic. Oczywiscie po wypelnieniu ida na koniec kolejki. Milutkie stewardessy nie daly im druczkow w samolocie bo im sie nie chcialo. W tym czasie my odbieramy nasze i ich bagaze i czekamy . Po ich wyjsciu pierwsze co robimy to papierosek. Pozniej idziemy do taksowki i po 20 min. jestesmy w hotelu. Hotel Leamington Downtown okazal sie byc ladny tylko na fotkach w internecie i od ulicy. W srodku lekko syfiasto. Winda pamietala napewno ostatnia wizyte Al Caponego w Miami a meble byly tak na oko z lat 30-tych XX wieku. Wazne ze byla czysta posciel i wygodny materac. Szczeliny pod drzwiami byly tak duze ze szczury przechodzac pod nimi nie musialy schylac lebkow. Na dodatek okna mielismy na podworze gdzie byly umieszczone wentylatory od klimatyzacji wiezowca stojacego obok. Wylo tak ze przy otwartym oknie nie dalo sie stac. Na szczescie okna byly dosyc szczelne. W hotelu spotykamy sie z druga czescia naszej wyprawy ktora przyleciala z Berlina. Oni przylecieli kilka godzin wczesniej i juz udalo im sie obczaic okolice. Idziemy cos zjesc bo jedzenie samolotowe to jednak malo. W markecie kupuje piwo i duza flaszke wina ktore okazuje sie byc calkiem dobre. Jeszcze tylko gadu gadu z grupa niemiecka i spac.