Ok. 9 przylatujemy na Mauritius. Lotnisko jest oddalone od stolicy kraju ok. 40 km. Jedziemy autobusem przez niekonczace sie pola trzciny cukrowej. Kraj nie wyglada zbyt bogato. Ciekawostka sa tablice rejestracyjne samochodow ktore na koncu cyferek maja podany rok zarejestrowania auta.Po godzinie jazdy drogami pelnymi zakretow dojezdzamy do naszego hotelu na jedna noc. Hotel nazywa sie Le Canoniere i cos tam jeszcze. Hotel wyglada bajerancko ale wita nas ulewa. Czekamy w lobby bo okazuje sie ze pokoje nie sa jeszcze gotowe.Menager hotelu laskawie pozwala nam na spozycie sniadania ktorego nie mamy w cenie Witaja nas lampka wina musujacego udajacego szampana. Gdy wreszcie mamy pokoje ja z Ania idziemy w kime na 2 godz. a reszta na plaze. Okazuje sie ze Grazyna z Markiem byli juz w tym hotelu na slubie kolegi wiec maja powrot do przeszlosci. Gdy ciutke pospalismy poszlismy z Ania na plaze ktora okazala sie niezbyt fajna. Woda byla plytka a dno z ostrych kamieni koralowca. Bez butow do plywania ani rusz. Mimo uwazania skaleczylem sie w kolano ale na szczescie niegroznie.
Po pol godzinie rezygnujemy z kapieli w morzu i idziemy do basenu. W czasie naszego snu zrobila sie piekna pogoda i straszna duchota. Kapiel w basenie troche chlodzila ale ja i tak pocilem sie okropnie.
Po poludniu postanawiamy cos zjesc. Menago hotelu proponuje nam kolacje za 35 euro od czaszki wiec mu dziekujemy i idziemy " w miasto". Mijane knajpy sa niestety pozamykane. Maja sjeste . Jedna knajpka okazuje sie byc otwarta a sliczna czekoladka mowi ze moze nam zrobic hamburgery z frytkami. No coz. Jak sie nie ma co sie lubi itd. Zamawiamy po porcji dla kazdego a dla panow jeszcze po browarku. Gdy przychodzi do placenia okazuje sie ze brakuje nam ichniej kasy. Wczesniej wymienilismy troche w hotelu ale po drodze zrobilsmy zakupy na statek,czyli Coca Cole i wode mineralna na wieczor. Wiemy ze na statku Cola bedzie sakramencko droga wiec bierzemy po dwie duze flachy Coca Coli co nam starczy na pierwsze drinki. Za posilek placimy czesc w ichniej walucie czyli rupiach a czesc w euro ktore chetnie przyjeli przeliczajac po chamskim kursie. Kosztowalo nas to niewiele mniej jak kolacja w hotelu.
Wieczorem spotykamy sie na tarasie pokoju Marka i Grazyny gdzie wypijamy po kilka drinkow i gadamy do polnocy.