Po wizycie na Grenadzie trafiamy na wyspe zupelnie inna. Barbados jest wyspa plaska z niewielkimi tylko wzniesieniami. Ciekawostka jest to ze na ok. 300 tys. mieszkancow jest tam podobno 30tys. kosciolow i kaplic. Kazdy moze wystawic tam swoj kosciol i modlic sie do siebie. Barbados charakteryzuje tez ciekawa zabudowa. Domki w ktorych mieszkaja miejscowi opaleni nie sa podobne do innych w regionie. Musze przyznac ze sa zadbane. po zejsciu ze statku idziemy dlugim nabrzezem do terminalu . Przed terminalem staja juz nasze pojazdy. Mamy dzis w programie jeep safari. Wsiadamy do naszego pojazdu ktory w zaden sposob nie przypominal mi jeepa. Niech im bedzie. Pojazdem tym powozila panienka wiec od razu pomyslalem ze lekko nie bedzie. Przejezdzajac przez miasto Bridgetown zalapujemy sie na deszcz. Pada przez kwadrans i robi sie troche mniej parno. Za miastem w panienke wstepuje szatan i zaczyna gnac jak szalona. Zjezdza z drogi asfaltowej i wjezdzamy miedzy pola na ktorych rosnie trzcina cukrowa. Trzymamy sie kurczowo wszystkiego czego sie da zeby sie nie desantowac z pojazdu. W oczach Ani i innych pasazerow widze przerazenie. Po 10 min. takiej jazdy dojezdzamy do cukrowni gdzie przerabiaja trzcine cukrowa. Ogladamy tez zabytkowe kominy starej cukrowni. Panienka zwalnia a jej koles ktory siedzial na samym koncu pojazdu i pilnowal zeby nikt nie uciekl objasnia nam proces wytwarzania cukru z trzciny. Pozniej przejezdzamy przez odcinek dzikiej dzunglii gdzie panienka pokazuje na co ja stac. Kilka razy omal nie wylatuje w kosmos. Mam ochote ja opierniczyc ale widocznie to bylo w programie "safari" wiec pilnujac czy moja zona jeszcze jest na pace czakam az sie wyszaleje. Zwalnia i organy wewnetrzne powoli wracaja na swoje miejsce. Dojezdzamy do plazy od strony Oceanu Atlantyckiego. Znowu zaczyna padac ale po chwili przestaje . Mamy ochote sie wykapac ale fale sa tak wielkie ze paniemka nam to odradza obiecujac ze zawiezie nas na plaze po drugiej stronie wyspy. Przejezdzamy obok zadbanych plantacji na ktorych pracuja wylacznie kobiety. Widocznie panowie maja wazniejsze sprawy na glowie. Plaze od strony Atlantyku sa piekne i szerokie. Nie widac nikogo kto by nawet po nich spacerowal. jedziemy dalej i przejezdzamy przez male wioski i miasteczka. Wracamy do Bridgetown i panienka dowozi nas na plaze gdzie woda naprawde jest spokojna. Idziemy poplywac i po 2 godzinach wsiadamy do naszego jeepa. W miescie wysiadamy i majac jeszcze troche czasu isziemy zwiedzac Bridgetown. Nazwa pochodzi pewnie od mostu jaki jest w srodku miasta. Kupuje kartki i ide do knajpki zeby je wypisac. Tu mam nieprzyjemna scysje z amerykanskim Zydem ktory siedzac sam przy wielkim stole nie pozwala mi sie dosciasc. Poniewaz innych miejsc nie bylo olewam go i siadam po drugiej stronie wypisujac kartki. Zydzisko cos mamrocze pod nosem wiec celowo mowie po niemiecku zeby sie zamknal. Skoro chcial sam siedziec to mogl usiasc przy malym stoliku a nie przy stole na 10 osob. Poskarzyl sie nawet opalonemu kelnerowi ale ten pokzal mu ile ludzi czeka na miejsce i tez go olal. Zydek ten byl z mojego statku i podobnie zachowywal sie wszedzie podczas rejsu. Samo miasto Bridgetown jest zadbane i czyste. Jest tam strasznie drogo. Po drodze na safari przejezdzalismy obok hotelu gdzie tydzien pobytu kosztowal 20 tys. $. Po puszczeniu kartek idziemy powoli w strone portu. Mamy do przejscia ok. 3 km. Po drodze 2 razy robie przerwe przy piwie bo upal jest tak straszny ze mozg sie lasuje. Pamiatek duzo nie kupuje ze wzgledu na kosmiczne ceny. Po dowleczeniu sie do statku padam a kabinie na wyrko i o 16 odplywamy.