Rano ruszamy zaraz po sniadaniu zeby nie tracic czasu. Po drodze mijamy las w ktorym natykamy sie na wielkie redwoody. Sa to drzewa tak wielkie jak sekwoje. Pnie niektorych maja kilka metrow srednicy. Jadac dalej mijamy jeziora w ktorych woda byla przejzysta na kilka metrow. W pewnym miejscu stanelismy na przerwe bo byl piekny widok na gory. Wychodzimy z auta i lazimy po okolicy. Widze jakis strumyk . Podchodze i widze ze woda jest tak czysta ze widac dno. Na oko 20 cm. glebokosci. Robie krok do wody i trace grunt. Okazalo sie ze jest przeszlo 2 metry. Poprostu woda byla tak czysta ze mialem takie wrazenie. Gdybym nie umial plywac to juz by mnie nie bylo. Po niespodziewanej kapieli obiecuje sobie ze bede bardziej uwazny i odprowadzany chichotami ide sie przebrac. Do Tofino dojezdzamy ok. 17 i pytamy o camping. Kieruja nas na poludnie od miasta skad przyjechalismy. Odnajdujemy camping z niemalym trudem. Rozbijamy oboz i idziemy na plaze. Plaza jest imponujaca. Tak szerokich plaz nie widuje sie codziennie. Na brzegu leza wodorosty wygladajace jak wielkie bicze. Bawimy sie nimi i nawet strzelaja jak bat. Idziemy do wody i jestesmy zdziwieni ze jest tak ciepla. Kapiemy sie az do zapadniecia zmroku. Wieczorem kolacja i drinki na okolicznosc zobaczenia Pacyfiku.